Lipiec, pociąg toczy się wolno przez dolnośląski upał. Fabryka, pole pszenicy, pole ziemniaków, pole słupów reklamowych, niewypełnione pole. Nowoczesne osiedle z domami kopiuj-wklej, z zaawansowanym systemem ochrony, z deficytem młodych małżeństw z dziećmi. Jedziesz do domu, na wschód, z Polski A do Polski B. Albo Z.
Wszystko działa. Okno się otwiera, w łazience woda leci, ogrzewanie pod siedzeniami, przebudzone z zimowego snu, daje ostro po tyłku. Jeszcze siedem godzin jazdy, ale już pokłóciłeś się z matką o to, kiedy przyjedziesz następnym razem. Obraziła się, bo nie wybierasz się na christmas, tylko na pierwszego listopada. Co poradzić, nie cierpisz składania życzeń. Poza tym w święto zmarłych i krócej w kościele, i jakoś więcej ludzi niż jezusa, nawet jeśli martwych. Zresztą lepsze kamienie z imionami niż lalki w sianie.
Obserwujesz dziewczynę naprzeciwko. Twarz jak renesansowy fresk, piękna i przeterminowana.
Wczoraj widziałeś się z Aśką, ale bez sensu było pić piwo w knajpie. W knajpie na rynku, co gorsza. Po pięciu latach picia w piżamach, w kuchni lub sali telewizyjnej akademika Kredka. Zawsze piliście przy okazji, pisząc esej lub czytając tysiąc stron do egzaminu. Rozmowa przy okazji występowała z brzegów. Wczoraj jednak nic, zero powodzi. Nie wyszło. Albo właśnie wyszło i nie wróci.
Opowiadałeś Aśce o tym, że aplikujesz i aplikujesz, wszędzie, ale życie odrzuca twoje kandydatury. Nawet jeśli kłamiesz, że jesteś zmotywowany i chcesz współpracować.
Starsza kobieta wyjmuje kanapkę z kiełbasą, jajkiem, ogórkiem kiszonym. Przynajmniej nikt tu nie usiądzie.
Kiedy życie nie zapraszało na rozmowy kwalifikacyjne, ciągnąłeś, zrobiło to korpo. Nie miałeś wyboru. Musiałeś zamienić się w kolejną fałdę tłustego cielska. Pogodzić się z żarciem odgrzewanego doświadczenia, dopóki nie zasłużysz na coś bardziej strawnego.
Wkrótce spotkałeś inne fałdy tuż po studiach i było tak, jak dawniej na rozpoczęciach roku szkolnego. Wszyscy się zmienili, choć nie wiedziałeś do końca jak. Sam miałeś tylko trochę nowych ciuchów. Podczas gdy w szkole po tygodniu wszystko wracało do normy, w korpo po dwóch miesiącach nadal czułeś się jak pierwszego września na apelu, gdy pan od gimnastyki rzucał komendę „do hymnu”. Twoja pozycja była dziwna i niewygodna.
Po kanapce kobieta wyjęła sudoku i różaniec. Nie byłeś fanem sudoku. Nudziło cię to całe naoliwianie. Wolałeś ulepszać niż konserwować.
Ale różaniec, kto wie, mantra jak każda inna. W trakcie zawsze może się zdarzyć wylew czegoś ciekawego do mózgu. Pytasz, czy ktoś chciałby zapalić.
Ja chętnie – odpowiada dama z różańcem – tak sobie czasem, dla dekoracji.
Wychodzicie na korytarz. Chwalisz sudoku i różaniec, bo sam w pociągu nie robisz nic. Tankujesz tylko czas bez domieszek, mrozisz zapasy pustych godzin.
Dochodzi do was Wenus. Ukrainka, mieszka w Polsce, ostatnio zaadoptował ją znajomy Francuz. Bo ma jednak czternaście lat, nie dwadzieścia. Francuz nie pozwala jej zarywać nocy dla dobrej zabawy, ale obiecuje zagraniczną przyszłość w wygodnym obywatelstwie.
To jest to, myślisz. Oddać się do adopcji. Nagle marzysz o tym, żeby ktoś zakazał ci powrotów po 22, zapisał na popołudniowe zajęcia, przyzwyczaił do miłych pogawędek i miejsc publicznych. Wychował na pełnowartościowy zasób ludzki.
Pociąg powoli hamuje. Trasa nieprzejezdna, skradziono tory.
Nie pierwsze, nie ostatnie.