Historia mojego objawienia rozpoczyna się trzeciego maja, za oknem powiewają biało-czerwone flagi skrupulatnie powtykane w otwory na słupach. Mój ojciec snuje wywody na temat prawdziwości teorii efektu cieplarnianego, wpatrując się w spadające nieśmiało płatki śniegu. Matka zdążyła już wezwać wszystkich świętych, zadając przy tym masę retorycznych pytań. Ta pseudointelektualna paplanina wiedzie mnie ku przekonaniu, że moi rodzice mimochodem, acz względnie regularnie, zabijają zarówno subtelne piękno zwyczajnych sytuacji, jak i to oczywiste, wynikające właśnie z niezwykłości. Mam serdecznie dosyć, wychodzę, zanim mnie napromieniują.
Ludzie na ulicy niezmiennie stanowią bohaterów spektaklu, który uwielbiam oglądać. Jedni przypominają moich rodziców; filozofują albo z dziecięcą naiwnością tupią nogami licząc, że to zmieni rzeczywistość. Inni są po prostu zaskoczeni i z mniejszym bądź większym spokojem, ale godzą się na fakt, że może pierwszy raz w życiu zamoczą śniegiem bose stopy ubrane tylko w letnie sandały. Jest i mała grupa tych, którzy szczerze się śmieją i rozbawieni pytają: „Czy to na pewno Polska czy może już Antarktyda?” i „Czy mamy maj?” Brak tu moralnego dylematu, trudno również to zjawisko atmosferyczne rozpatrywać w kategoriach dobra czy zła, więc zastanawiam się, dlaczego wywołuje tyle skrajnych reakcji. Nad wyraz inspirujący zapach ciasta dobiegający z kawiarni miesza się z wysnutym przeze mnie wnioskiem o treści: ludzie się różnią (wiem, zero nowatorstwa) i tak od dziś zaczynam dzielić tych, których obserwuję, na dwie kategorię: pierniki i biszkopty (gdzieś w brzuchu czuję, że wkrótce dołączą do nich kolejne słodkości). Pierniki się denerwują, bo według ich wiedzy w klimacie umiarkowanym maj jest miesiącem wiosennym, śnieg nie ma racji bytu. Biszkopty natomiast cudownie nasiąkają ideą nieprzewidywalności natury, figlarną psotą Matki Ziemi. Rozglądam się dookoła i zauważam także keksy; obojętne, przekonane, że przetrwają wszystko.
Sklepy dziś nieczynne. Mogę usiąść gdzieś na skwerze i nadal się gapić, mogę też wrócić do domu i siedzieć z piernikami. Myślę, że jeszcze tu zostanę. Z pobliskiego kościoła dobywa się dźwięk trąbki i czuję się jakby wznioślej. Taki chyba był cel, podwójne święto aż woła o patos. Może stąd ten śnieg? Może ktoś to zaplanował, żeby się na chwilę zatrzymać i zastanowić, co można, a czego nie można nazwać oczywistym, co trzeba tolerować, a na co nie wypada się godzić? Nawet jeśli nie, nawet jeśli tylko ten cały cukier namieszał mi w głowie, to ja się zastanowię, żeby ta biała woda spadająca z nieba nie spadała tak całkiem bez celu.
Historia mojego objawienia kończy się trzeciego maja, flagi nadal powiewają za oknem. Moi rodzice są jakby spokojniejsi, choć ich piernikowatość jest wciąż bezsprzeczna. Tłumaczę im, że czasami powinni być bardziej jak biszkopty, a ponieważ nie potrafią zrozumieć, o co mi chodzi, moja wypowiedź zmienia się w wielowarstwowy i wielopiętrowy tort. To tylko pogarsza sytuację. Mogę jedynie poprosić, by bez względu na okoliczności pamiętali, że świat jest pełen słodyczy.